Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Lata+80.%3A+witajcie+w+krainie+obfito%C5%9Bci-107742
POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI

Lata 80.: witajcie w krainie obfitości

Podziel się

Starzejemy się – lata 80. skończyły się ponad dwie dekady temu, a nostalgiczne emocje buzują coraz mocniej w sierotach po "E.T." i "Karate Kid".

Klasyk mawiał, że nostalgia to filtr wygładzający krawędzie przeszłości. Zgadzamy się. Wobec idoli lat szczenięcych – od Bogarta po Van Damme'a – jesteśmy (prawie) bezkrytyczni. Tym razem przyglądamy się idolom z klocków Lego – zarówno tym wczorajszym, jak i dzisiejszym.

Starzejemy się – lata 80. skończyły się ponad dwie dekady temu, a nostalgiczne emocje buzują coraz mocniej w sierotach po "E.T." i "Karate Kid". Jest jednak również dobra wiadomość – filmowcy zza oceanu zaczynają patrzeć na "eighties" przychylnym okiem. Dekada syntezatorów i filmu młodzieżowego powraca pod postacią kultowych przedmiotów i nieśmiertelnych motywów, na co dowodów dostarcza nie tylko Hollywood, ale także kino niezależne. Na zbliżającym się American Film Festiwal odbędzie się premiera "Ping Pong Summer" Michaela Tully'ego, komedii, która patrzy na lata 80. przez nostalgiczne okulary, jako na krainę towarowej obfitości.  


Amerykańska kinematografia, zarówno ta mainstreamowa, jak i niezależna, nie byłaby sobą, gdyby od czasu do czasu nie wstrząsały nią fale nostalgicznych powrotów i przewrotów. W przypadku tych drugich, nostalgia staje się budulcem obrazów niestabilnych niczym senne marzenie i przesyconych tęsknotą za minionymi estetykami – jak u Wesa Andersona, który z archiwów fotograficznych i własnych albumów rodzinnych wypreparowuje połysk przedmiotów i atmosferę retro, żeby następnie lepić z nich surrealistyczne fantazje na temat przeszłości. Powroty są z kolei w większym stopniu nastawione na masowego widza, zyskując swój właściwy kształt w gatunkowej wariacji, remake'u i kontynuacji, a tam triumfy święcą ostatnio lata 80. – złoty okres Kina Nowej Przygody i filmu młodzieżowego. Trzy części "Niezniszczalnych", nowe wersje "TRON-a", "Karate Kid" czy "Conana Barbarzyńcy", czwarty "Indiana Jones", wciąż czekająca na realizację kontynuacja "Pogromców duchów" – to tylko niektóre z licznych przykładów mody na odświeżanie kultowych produkcji z dekady syntezatorów i rozpikselowanej grafiki komputerowej. Proponowanie uwspółcześnionej wersji tego, co oswojone i docenione, a przy tym nieodległe czasowo, to oczywiście znany chwyt marketingowy obliczony na łatwy zysk, jednak za powrotami lat 80. skrywa się także pokoleniowa zmiana warty w amerykańskim przemyśle filmowym. Pierwsze karty coraz częściej rozdają ci, dla których "E.T.", walkman i Roxette to pieśń dzieciństwa, odległa i fascynująca przeszłość, dostępna albo w postaci mglistego przeczucia, że kiedyś trwała ondulacja nie była szczytem obciachu, albo jako kolorowa fotografia (najczęściej polaroid) wyszperana na strychu rodziców, tyleż zabawna, co kompletnie nierzeczywista. Dość powiedzieć, że Joseph Kosinski –  reżyser "Tronu: Dziedzictwa" (2010) – i Louis Leterrier od nowego "Starcia Tytanów" (2010) w momencie wejścia na ekrany pierwowzorów zrealizowanych przez siebie "nostalgicznych blockbusterów" mieli po osiem lat. Czy przedstawiciele tego pokolenia mogą w ogóle spojrzeć na lata 80. inaczej niż jak na wielką krainę obfitości –  niewyczerpane źródło prawdziwych emocji i nieśmiertelnych motywów?

Wiadomo przecież, że spojrzenie nostalgiczne zniekształca i idealizuje, czyniąc z krótkiego okresu, na który przypada nasze dzieciństwo, czas zrealizowanej utopii "życia autentycznego" – wszystko, mówimy zazwyczaj, było wtedy łatwiejsze, ludzie potrafili ze sobą rozmawiać, a stacje telewizyjne pokazywały tylko wybitny repertuar. Z tej perspektywy dla współczesnych amerykańskich 30- i 40-latków lata 80. stały się właśnie takim "czasem utraconym", idealizowanym tym mocniej, im częściej mówi się o eksplozji kiczu w ramach ówczesnej popkultury. Świetnie pokazuje to  amerykański sitcom "The Goldbergs", wyprodukowany w zeszłym roku przez stację ABC, gdzie jawnie nostalgicznemu spojrzeniu na rzeczywistość "eighties" towarzyszy drwina z tamtejszych wyborów estetycznych, a przy okazji ze zgnuśniałego, konserwatywnego społeczeństwa epoki rządów Reagana. Pozorna przewidywalność i spokój schyłku zimnej wojny podszyte są tutaj permanentną nudą, dla której odtrutki poszukuje się w kolorowym obrazie, grze wideo i rytuale zappingu. Jednocześnie "The Goldbergs" to na poziomie scenariusza zupełna porażka, gigantyczna (i w dodatku prześwietlona) klisza – miejscami zabawny, lecz w przeważającej części żenujący pastisz "Cudownych lat", gdzie w centrum umieszczono wyświechtaną figurę "typowej" rodziny z amerykańskiego przedmieścia, a następnie spróbowano "przegiąć" jej perypetie w każdym z możliwych kierunków. Krzywe zwierciadło sprowadza się do leniwego, otyłego ojca, nadopiekuńczej matki z trwałą na głowie oraz dzieciaków, których największym marzeniem jest własny samochód i kaseta z "prawdziwym" (nie radiowym) hip-hopem. Przedmiot pragnień charakterystyczny dla sytej klasy średniej z neoliberalnej krainy obfitości, a przy tym kojące wspomnienie – antidotum na bolączki doby kryzysu ekonomicznego. Nawet jeśli wciąż nas to bawi, to jest to jednak śmiech przez zły.

Z drugiej strony spod grubej warstwy stereotypów przeziera tutaj tęsknota za rzeczywistością przedinternetową, utopią autentycznych relacji międzyludzkich, kontaktów face-to-face, wartości rodzinnych; i nawet jeśli serial co rusz się z tych fantazji nabija, głos nostalgicznej, nastawionej krytycznie do wszelkiego postępu reakcji wybrzmiewa z siłą oldschoolowego boomboxa. Narrator z czołówki pilota snuje opowieść o czasie "szlachetnych barbarzyńców", kiedy to "świat był jeszcze w tyle", nie mieliśmy komórek i Twittera, a "rodziną nazywało się osoby, z którymi siadałeś do obiadu". Konserwatywne narzekania są ilustrowane ujęciami z najbardziej emblematycznych produkcji kinowych i telewizyjnych lat 80. Jest więc latający rower z "E.T.", obowiązkowa czołówka z "Night Ridera", "Alf", "Pogromcy duchów", "Powrót do przyszłości" i "Drużyna A", a w ten wizualny chaos wpleciono jeszcze zdjęcia z prywatnych archiwów wideo – słaba jakość obrazu VHS potęguje wrażenie surrealistycznego przesytu, nadmiaru nieprzystających do siebie estetyk, który przeczy, cóż za paradoks!, obrazowi lat 80. jako krainy przejrzystej i łatwej komunikacji. Sekwencja otwierająca "The Goldbergs" mogłaby śmiało trafić do galerii sztuki jako przykład nostalgicznego found footage (ostatnio bardzo modnego), który zadaje widzom fundamentalne pytanie – z jakiego materiału konstruujemy nasze osobiste obrazy przeszłości?   

Jeszcze dalej w dziele budowania kolaży z powidoków lat 80. idzie amerykańska kinematografia niezależna – tutaj nostalgiczne wspominanie staje się celem samym w sobie, a logika narracji i gatunkowe konwencje schodzą na dalszy plan, ustępując miejsca przedmiotom i obrazom. Kiedy wymogi rynku przestają dyktować jedynie słuszne rozwiązania, stereotyp znika na rzecz świadomej estetyki kiczu – towary i marki, symbole udomowionej popkultury, gromadnie powracają na ekran jako świadkowie epoki dzieciństwa. Oczywiście dla jednych strategie "towarowego nadmiaru" będą banalnym ślizganiem się po (plastikowej) powierzchni rzeczy, dla innych z kolei otworzą szansę na wizytę w cudownym gabinecie osobliwości, utkanym z cytatów minionych must-see i must-have. Cokolwiek by o tym wszystkim myśleć, owa tendencja jest na tyle wyraźna, że chcąc napisać cokolwiek o nostalgii za latami 80., nie sposób zupełnie ją zignorować.
Czy ikony kultury przedpecetowej, przywdziewając szaty kosmicznego najeźdźcy, dokonują aktu zemsty na społeczeństwie Internetu za jego krótką pamięć i stałe parcie ku zmianie?
Marcin Stachowicz

Wiedzeni intuicją pierwsze kroki kierujemy na tegoroczny festiwal Sundance, gdzie, obok syntezatorowej ścieżki dźwiękowej do "Land Ho" Aarona Katza i Marthy Stephens, najeżonej nostalgią za popem spod znaku Phila Collinsa, prawdziwą furorę zrobił film "Ping Pong Summer" Michaela Tully'ego – surrealistyczna wariacja na temat kina młodzieżowego z lat 80. I chociaż obraz wyjechał z imprezy bez żadnej nagrody, pozostawił gros publiki w stanie nostalgicznego kaca: oto kiczowate "eighties" wreszcie zyskały godną reprezentację w środowisku twórców niezależnych, zdekonstruowane i sprowadzone do tak przez wszystkich lubianej wycinanki  popularnych motywów. W tym przypadku "tekturowość"  nie jest jednak zarzutem – kino nostalgii z definicji musi być postmodernistyczne, sklejone ze znajomych obrazów, wypełnione komiksowymi bohaterami, którzy nie oznaczają niczego więcej poza subiektywną pamięcią dotyczącą epoki. Takie właśnie są "Ping Pong Summer", film-pomnik i film-hołd: przede wszystkim dla pierwszej części "Karate Kid", chociaż równie łatwo odnajdziemy tutaj ślady takich kultowych produkcji, jak "Goonies" czy "The Breakfast Club". Akcja przenosi nas w sam środek dekady, czyli do roku 85'. Trzynastoletni Rad Miracle, fan hip-hopu, breakdance'u i ping ponga, a jednocześnie dzieciak samotny i prześladowany przez rówieśników, wyjeżdża z rodziną (w tym z siostrą – naburmuszoną proto-gotką) na wakacje do słonecznego Ocean City. Tam przeżywa swoje pierwsze wzloty i upadki: przede wszystkim już na wstępie, obdarzony przez matkę magiczną dwudziestodolarówką, poznaje "prawdziwego przyjaciela", zakochuje się w "prawdziwej amerykańskiej blondynce" i dostaje po twarzy od "prawdziwie podłych gnębicieli". Jedyną szansą zmazania hańby i nabycia pewności siebie jest wygranie w ping ponga z hersztem lokalnej młodzieżowej bandy – bohater jest oczywiście w tej dyscyplinie (zresztą tak jak w każdej innej) zupełną nogą, ale szkoli go tajemnicza sprzedawczyni ryb (w tej roli Susan Sarandon), o której krążą legendy, że w szopie na plaży kolekcjonuje wypchane trocinami ciała surferów. Mamy więc i kino młodzieżowe, i odległe echo innego popularnego w latach 80. gatunku – slashera.    

W tym komiksowym świecie prawdziwą axis mundi staje się lokalny salon gier o wdzięcznej nazwie "Fun Hub", wypełniony wszelkiej maści przedpecetową pstrokacizną – są tu masywne flippery i automaty wideo, na których rozpoznajemy znajome loga i postaci: od kosmitów ze "Space Invaders" po żarłoczne kule z "Pac Mana". Na zdjęciach w teledyskowym przyspieszeniu lub w zwolnionym tempie oglądamy kanciaste kształty magnetofonu Crown, oldschoolową typografię miejskich bilbordów, ortalionowe dresy Pumy, białe skarpety noszone do sportowych butów. Salon gier pełni przy tym funkcję kasyna z filmu gangsterskiego – to właśnie tutaj można bezkarnie pić sztucznie barwione napoje, "ćpać" cukier i, słuchając Run-D.M.C., oddawać się towarowej rozpuście bez żadnych ograniczeń. Motyw dzieci otoczonych nadmiarem rzeczy do pewnego stopnia łączy nostalgiczne fantazje Tully'ego z pocztówkową wyobraźnią Wesa Andersona – obaj są tak samo oddani idei poppamięci ery telewizyjnego zappingu, wspomnieniom zapośredniczanym przez kolorowe obrazki z czołówek seriali i młodzieżowych magazynów. Estetykę "Ping Pong..." przenika w dodatku blady róż okładek popularnych serii książkowych dla amerykańskich nastolatek – The Babysitters Club i Sweet Valley Twins rozświetlają cienie każdego kadru (a tak btw, artykuł "10 powodów, dla których życie dziecka w latach 80. było tak świetne" z The Huffington Post ma w Internecie ponad 93 tys. polubień). Kyle Burton z serwisu IndieWire określił "Ping Pong..." mianem "czułego listu miłosnego do epoki własnego dorastania". Można się z tym zgodzić, ale z jednym zastrzeżeniem – pamięć dzieciństwa jest w tym przypadku związana z rodzajem (niegroźnego) fetyszyzmu. Tully projektuje fascynującą utopię rzeczy, w której kształt przedmiotu cieszy bardziej niż możliwość jego wykorzystania, a obecność kultowych marek podlega niesłychanemu zagęszczeniu. Kamera ślizga się po nadrukach na t-shirtach i ekranach automatów do gier, zawsze po błyszczącej powierzchni, zachwycona samym faktem posiadania. Aż chce się zakrzyknąć: tak rzeczywiście działa percepcja dziecka!
pingpongsummer.jpg

Co jednak w sytuacji, kiedy marki i przedmioty zaczną zajmować miejsce ludzi, stając się pełnoprawnymi (albo wręcz wyłącznymi) bohaterami filmowych światów? Do mainstreamu szturmem wdziera się właśnie estetyka salonu gier, reprezentowana przez rozpikselowany obraz i zręcznościówkę – napędza ją nostalgia za złą jakością, ale też za większym autentyzmem odbioru. Liczą się również wymierne zyski z przywoływania pamięci o nieśmiertelnych brandach. Adam Sandler i Chris Columbus przygotowują film sci-fi o kosmicznej inwazji postaci ze starych gier – amerykańskie miasta ma obracać w perzynę sam Pac Man do spółki z Donkey Kongiem (a to zaledwie początek listy klasyków maszyn Atari, odwzorowanych na dużym ekranie). "Pixels", bo taki tytuł będzie nosił obraz inspirowany krótkometrażową animacją firmy Sony, ma trafić do kin w połowie przyszłego roku – Sandler zagra w nim mistrza konsol z lat 80., który w obliczu globalnego zagrożenia porzuca ciepłą posadkę montera kina domowego i wykorzystuje swój talent do ratowania świata przed najazdem obcych. Pomysł ciekawy, a i efekt możliwy do przewidzenia – nostalgię za figurami dzieciństwa zmiażdży pewnie toporne cielsko Transformera. O wiele trudniej za to wyobrazić sobie finał innego projektu, który powoli zaczyna wchodzić w fazę realizacji – Threshold Entertainment Group, producent między innymi serii "Mortal Kombat", chce wypuścić na rynek film inspirowany popularną w latach 80. (i uwielbianą do tej pory) grą "Tetris". W tym kontekście nie sposób uciec przed pytaniem, czy charakterystyczne "kloce" przybiorą postać kosmicznych krążowników, czy po prostu niespodziewanie, niczym fortepiany w kreskówkach Looney Toons, zaczną spadać ludziom na głowy.

Ciekawe, że estetyka "eighties" powraca z jednej strony jako wspomnienie "starych, dobrych czasów", co do pewnego stopnia wiąże ją z poczuciem klęski i wyobcowania pokolenia kryzysu, pragnącego zanurzyć się w świecie dziecięcej beztroski, z drugiej zaś zaczyna symbolizować globalne zagrożenie. Czy ikony kultury przedpecetowej, przywdziewając szaty kosmicznego najeźdźcy, dokonują aktu zemsty na społeczeństwie Internetu za jego krótką pamięć i stałe parcie ku zmianie? Być może coś jest na rzeczy, ale w nostalgicznych powrotach lat 80. chodzi przede wszystkim o swobodne czerpanie z ogólnodostępnej krainy obfitości – kolorowa poppamięć nakręca zarówno mainstream, jak i kino niezależne. Rzeczywistość sprzed trzech (już!) dziesięcioleci funkcjonuje w jej ramach jako prawdziwa utopia rzeczy. Kultowe przedmioty zyskują tutaj rangę właściwych protagonistów, którzy ratują nas przed zapomnieniem. I dziecięca perspektywa, gdzie "wartość kolekcjonerska" przebija użyteczność, znów może stać się górą.           
20